Chris Beckett – Ciemny Eden… Władca Much w Kosmosie?

Chris-Beckett-Ciemny-EdenPowieść Chrisa Becketta wydana została na naszym rynku w 2014 roku, dwa lata po angielskojęzycznej premierze. Bez wielkiego poślizgu które już oby odeszły w przeszłość, poślizgu sprzed dekady choćby, gdy Stacja Aniołów Williamsa z 1989 roku pojawiała się na naszym rynku wydawniczym w roku 2000. Powieść została u nas wrzucona do fantastyki, co jest mniej więcej wg mnie takim pomysłem jak zakwalifikowanie Władcy Much’ Williama Goldinga, do powieści podróżniczej. Tutaj mamy jako scenografię i miejsce akcji inną planetę wiec na pierwsze skojarzenie jest to fantastyka, tam jest tropikalna wyspa, na tej samej więc zasadzie skojarzeń ‚Władca Much’ byłby powieścią podróżniczą. Nie wgłębiając już się w filozoficzne spory, co jest fantastyką a co nią nie jest, idźmy dalej..

W powieści Chrisa Becketta spotykamy małą odciętą od cywilizacji społeczność ludzką żyjącą na planecie na drugim końcu galaktyki tzw. wiru. Dzieci, nastolatków i dorosłych, tyle ze Ci dorośli to w powieści jacyś tacy zahukani są i nieobecni a książka opowiadania głównie oczami ‚dorostków’. Pomysł jest więc interesujący, dotyka on procesu przechowywania i zanikania wiedzy a także stopniowej degeneracji zostawionej samej sobie grupy kolonistów. Za podobny temat wziął się Marek S. Huberath w swojej ostatniej powieści ‚Vatran Auraio’, traktując go dużo bardziej poważnie i bez litości dla mieszkańców. O podobnej społecznej degeneracji opowiada także powieść ‚Non Stop’ Briana Aldiss’a, w której akcję umieszczono na dryfującym bez celu gigantycznym statku kolonizacyjnym.

Na planecie Eden, gdzie toczy się akcja książki, żyje 530 ludzi. Właściwie nie na planecie nawet co w jednej dużej dolinie, wokół miejsca lądowania mitycznego lądownika 160 lat wcześniej. Kolonistów to także za dużo powiedziane. Odartusów z dzidami i łukami, poubieranych w niewyprawione skóry, ledwo co już pamiętających ze ich przodkowie nie są stąd, i zgodnie z mitami opowiadanymi przez starszych czekających na pomoc i zabranie do domu. Problem zaczyna się gdy w zamieszkanej przez setki rozbitków Dolinie zaczyna brakować pożywienia. Jednocześnie Starsi nie pozwalają nikomu odejść poza nią. Wszyscy czekają na mityczny Lon-Downik o którym opowiadają w podaniach starsi. 163 lata wcześniej kilku ludzi przyleciało na Buntowniku. Wszyscy ich potomkowie mieszkają od chwili wylądowania w obrębie jednej wielkiej rodziny i tej samej dolinie, zgodnie z mitem przekazanym przez Starszych, że inaczej nie znajdzie ich wielki statek z Ziemi. Koloniści mają już nawet zaczątki swojej religii – święte miejsce gdzie składają Pamiątki, modele Wielkiego statku kosmicznego Buntownik, modele samolotów i innych przedmiotów z Ziemi, wyrzeźbione w drewnie dla młodszych by nie zapomnieli skąd pochodzą i czego mają wyglądać. Pomysł bardzo ciekawy, a jak wypadł w praktyce?

To co od razu na początku lektury zdenerwowało i nieco odrzuciło od książki to wszechobecne neologizmy. Mają one jako środek wyrazu budować czytelnikowi klimat obcej planety. By odmalować krajobraz obcej planety nie są one potrzebne co udowodnił i Lem w ‚Edenie’ i Huberath w ‚Vatran Auraio’ i Herbert w ‚Diunie’. Ich nagromadzenie czyni za to czytanie denerwującym, wcale zaś nie z ich pomocą jest bardziej egzotycznie i obco. Białuch, pasoskóry, lampodrzewa, czewoniuchy, gwiazdokwiaty, żólchiuchy, falorosty, wełniaki, białuchy, drobniaki, drzewosłody, ryborzeki… Ryborzeki przypomniały mi niestety już Monthy Pythona i w efekcie czytając dalej nie mogłem powstrzymać uciesznego chichotu nad tym słowotwórstwem, dodając sobie w myślach rybonoże, śledziołodzie, kozopsy itp .. a to tylko przykłady z kilku pierwszych stron. W niczym to zbombardowanie czytelnika neologizmami egzotyki miejsca ani krajobrazu obcej planety nie pomogło namalować, bo i nie mogło. Użycie ich w takim natężeniu to błąd logiczny niczym tłumaczenie ‚nieznanym przez nieznane’. Odmalowanie nieznanego czytelnikowi krajobrazu nieznanymi mu i nic nie mówiącymi słowami niczego przecież nie przybliża, podobnie jak wyjaśnienie nieznanego słowa innym nieznanym słowem. Mnie akurat odrzuciło to zupełnie. Na szczęście, ten natłok neologizmów skupiony jest na samym początku, dalej jest już trochę z prozą przejrzyściej, a co ważniejsze, książka staje się ekscytująca w dużej mierze dzięki opowiedzianej historii.

Powieść toczy się wśród prymitywnej społeczności, dzieci dwójki kolonistów którzy zdecydowali się zostać na planecie. Z uwagi na mała pule genetyczna kobiety zaczynają rodzić zdeformowane i chore dzieci zwane przez kolonistów czule nietopyszczkami i krzywostopami. Miejscem kultu jest otoczona białymi kamieniami polana gdzie wylądował kiedyś ziemski Lon-downik. Wszyscy chodzą tam od święta by się skłonić i medytować. Raz do roku, odbywa się Wielkie Zgromadzenie, połączone z liczeniem i ustalaniem aktualnej liczby kolonistów oraz rytuałami quasi religijnymi, których znaczenia koloniści już nie pamiętają np ustaleniem mitycznego Porządku Obrad. Jak się okazuje po wybuchu konfliktu, publiczna wiedza i mit to jednak nie wszystko. Cześć wiedzy o Edenie przekazywana jest z pokolenie na pokolenie tylko wąskiej grupie. I tak co roku, na Zgromadzeniu powtarzana jest cała długa opowieść, prawda przechodząca w mit, a mit w religię… Dwie dekady wcześniej zlikwidowano niewielką szkołę, by dzieci także mogły także uczestniczyć w zbieraniu brakującej żywności i od tego momentu upadek w barbarzyństwo jeszcze przyspieszył. Samo coroczne liczenie członków społeczności staje się z roku na rok coraz większym wyzwaniem, tak jak i przeradzające się w kłótnie i bijatyki dyskusje czy zostać w dolinie i głodować czekając na pomoc z Ziemi czy ją opuścić.

Powieść jest wariacją na temat ‚Władcy Much’ Goldinga, tyle że dziejąca się w trochę innej scenografii, także wśród uzbrojonych w pałki i dzidy nastoletnich obdartusów, w której Ci silniejsi ganiają tych mniejszych a przy okazji mądrzejszych, stąd też ośmielam się ją sobie prywatnie umieścić w literaturze pięknej, w gronie powieści które powinni przeczytać wielbiciele goldingowskiego ‚Władcy Much’ i przygód Prosiaczka. Bohaterami większej części powieści są dzieci i nastolatkowie co także przypomina klasykę Goldinga czyli wspomnianą wyżej ‚Władce Much’. Brakuje tu tylko Prosiaczka, ale i ten szybko się znajduje, kiedy najsilniejszy chłopiec Davis zaczyna tłuc najsłabszego a przy okazji najmądrzejszego chłopca, który ostrzega społeczność przed zostaniem w dolinie, wyliczając sobie, że wraz ze wzrostem ilości ludzi głód będzie coraz dotkliwszy, w co reszta plemienia, nie potrafiąca sobie Chris-Beckett-Dark-Eden-Engwyobrazić liczb a tym bardziej terminu ‚wzrost ilości’ nie bardzo może uwierzyć. Efekt jest taki że Rodzina bierze go za niebezpiecznego łobuza który szuka awantur i krytykuje starszyznę. Następuje rozłam, niepokorny chłopiec zostaje wypędzony i pozbawiony wszelkich praw, także do życia. Złamane zostaje tym samym tabu zakazu zabijania w czego efekcie zaczyna się bratobójcza wojna. Druga połowa książki, ta dziejąca się już w sytuacji rozłamu i konfliktu w prymitywnej społeczności, bijatyki a w końcu pierwsze morderstwa przypomniała mi tez inne dzieło – Mechaniczną Pomarańcze. Neologizmy i slangowy, sztuczny język przypomina gangi wyrostków z ‚Elektrycznej Pomarańczy’ sama sytuacja też specjalnie odległa od niej nie jest, wyjąwszy scenografię i miejsce akcji.

Podczas czytania doskwiera nieco brak umiejętności odmalowania słowami krajobrazu obcej planety. Wspomniane na początku neologizmy bardziej przeszkadzają niż pomagają sobie ten krajobraz wyobrazić. Niedoścignionym ideałem wciąż pozostaje dla mnie Lemowy ‚EDEN’ i sposób w jaki Stanisław Lem kreśli oszczędnymi słowami obce krajobrazy. Na plus za to dobrze zarysowana dynamika społeczna i dynamika grupowa. Autor pokazuje ciekawy społecznie moment, w którym rozpada się Rodzina zrodzona z 2 rozbitków. Staje się ona tak duża, że wybuchają w niej walki o przywództwo, a władze obejmują tępogłowi siłacze umiejące posługiwać się włócznią i maczugą, a nie głową. To jeszcze nie ten etap cywilizacji, na razie grupa przerabia odejście od pierwotnej rodziny do prymitywnego, pełnego wewnętrznych walki plemienia, które następnie rozpada się na kilka grup, z których część odchodzi z Doliny, odkrywając dzięki temu straszny sekret i mit w jakim żyłą społeczność do ponad stu lat.

Ciekawa antropologizująca powieść, po odrzuceniu oczekiwań że będzie to hardSF wręcz bardzo dobra, oczekując że ma być sensu stricte fantastyka naukowa czuje się mały niedosyt, występują ona tu bowiem jako dekoracje służąca do pokazania dynamiki społecznej prymitywnej grupy, ukazanej na etapie rozpadu pierwotnej rodziny i powstania wojujących ze sobą wrogich plemion. Po początkowym zderzeniu się z ilością neologizmów czyta się książkę jednym tchem. Mi starczyła na dwa wieczory, a tez na siłę wręcz odrywając się od kultury w ciekawym miejscu wygnania Johna i jego towarzyszy z Rodziny i jej rozłamu na dwa walczące ze sobą obozy, by mieć z książki więcej przyjemności niż na jeden wieczór.

Wielki plus i zaleta książki to bardzo zgrabne i dla mnie przynajmniej niespodziewane zakończenie, dzięki któremu kończy powieść z uśmiechem zaskoczenia i zadowolenia z pomysłu jednocześnie.

Akr.

Wydawnictwo: Mag
Tytuł: Ciemny Eden
Kolekcja: Uczta Wyobraźni
Tytuł oryginału: Dark Eden
Data wydania: Styczeń 2014
ISBN: 978-83-7480-416-5
Oprawa: twarda
Liczba stron: 336

About Akira

psycholog społeczny. prywatnie nienasycony pożeracz książek, miłośnik starych komputerów, demosceny, rocka i lat 80" w filmie i muzyce.