Po parunastu dniach przerwy po przeczytaniu ‚Rozgwiazdy’ i ‚Wiru’ zabrałem się za tom trzeci, nazwany ‚Behemot’. Ostatni tom Trylogii Ryfterów rozpoczyna się pięć lat po zakończeniu ‚Wiru’, jest rok 2056. Koniec cywilizacji, jak było do przewidzenia nastąpił, przez cały świat przeszedł triumfalny pochód tytułowego Behemot, jak biblijnie nazwano znalezione w głębinach prehistoryczne RNA, konkurencyjny dla ziemskiego życia biologiczny kod, który błyskawicznie spowodował chaos i koniec ludzkiej cywilizacji. Państwo po państwie upadają rządy, w oparach domowych wojen, zamieszek i głodu świat chyli się ku upadkowi.
Europa upadła, a przynajmniej nie ma z niej od kilku lat żadnych wiadomości. Milczy Londyn. Chiny zatapiają każdy statek i zestrzeliwują każdy samolot zbliżający się do ich wybrzeża, poza tym od 2 lat nic więcej nie wiadomo co się tam dzieje. W Ameryce Południowej zamieszki i wojny. Całą planetę opanowała anarchia. Padają satelity komunikacyjne, nie ma kontaktu z centrami antykryzysowymi, zamiera światowa sieć tzw. Wir. Na mapie planety pojawiają się wielkie białe plamy, kraje i kontynenty skąd od kilku lat nie ma żadnych wiadomości, gdzie przestała istnieć techniczna, zorganizowana cywilizacja.
Przewidując te wydarzenia korporacyjni naukowcy z Patricią Rowan na czele jeszcze w tomie drugim, kilka lat wcześniej chronią się się w stacji głębinowej Atlantis. Współpracują z nimi ocalali ryfterzy, między tymi dwoma siłami istnieje od pięciu lat kruchy i chwiejny rozejm, który zaczyna się chwiać gdy w głębinach i na stacji znów pojawia się obce RNA, które dotarło droga powrotną z lądu znów w głębiny. Ryfterów zaczynają atakować coraz bardziej agresywne, przerośnięte z powodu wirusa głębinowe potwory. Po jednym z takich ataków i pomocy udzielonej w Atlantis jeden z nich zaczyna chorować winą obarczają tzw. lądowców. Na lądzie, wśród ruin i zgliszcz cywilizacji żyje i działa pracownik korporacji uwolniony pod koniec ‚Wiru’ od pomysłem podobnej do Mechanicznej Pomarańczy substancji zwanej moralniakiem, nakazującej określone, zgodne z wolą korporacji i systemu zachowania. Osoba zdejmująca mu to ograniczenie nie wiedziała że jest on psychopatą, który zaraz po uwolnieniu się spod wpływu nadzorcy zaczyna festiwal mordów i tortur.
W międzyczasie Ryfterzy wykrywają że krąży w śród nich sztucznie zmodyfikowany Behemoth II na którego nie są odporni. Wybucha wojna między dowodzonymi przez Kena Lubina ryfterami a lądowcami na stacji Atlantis. Ci ostatni używają w walce Inteligentnych Żeli, tych samych które miały zostać zniszczone po obraniu strony Behemota przy jego pierwszym pojawieniu się. Na lądzie tymczasem broni się kilka stref miejskich w których ocalali naukowcy poddani zmianom genetycznym i dzięki nim odporni na zachorowanie pracują nad ratunkiem dla świata. Dwójka ryfterów, Ken i Clarke postanawiają wyjść na powierzchnię i tu w odróżnieniu od Wiru gdzie wydarzenia na powierzchni nie były najciekawsze, to jest zdecydowanie najlepsza część trzeciej części cyklu. Zastana przez nich rzeczywistość przypomina Amerykę z ‚Bastionu’ Stephena Kinga czy ‚Głodu’ Grahama Mastertona. Wyniszczony kraj gdzie bogaci zamknęli się w enklawach i poddali pozwalającym dłużej przetrwać zmianom genetycznym. Na dodatek wszystkiego wymierająca przez dekady na oczach bogatego świata Afryka postanowiła się przyłączyć do armageddonu i bombarduje Amerykę ładunkami balistycznymi ze stworzonym w swoich laboratoriach wirusem nazwanym Seppuku. Po wyniszczonym kraju jeżdżą już tylko przenośne punkty pomocy medycznej i spopielarnie zwłok…
Warsztatowo jest tak jak w poprzednich tomach, czyli dość średnio. Powieści szkodzi prowadzenie postaci, nie ma w niej nikogo, dosłownie żadnej postaci którą można by polubić i zupełnie nikogo kogo losem można by się na moment nawet przejąć. Dawno nie spotkałem w powieści tak plastikowych a przy okazji antypatycznych i dwuwymiarowych typów. Porównanie z pierwszym z brzegu Hyperionem’ Dana Simmonsa choćby wypada dla trylogii Ryfterów pod tym względem druzgocąco. Zabrakło w ‚Behemocie rozszalałego rozmachu ‚Rozgwiazdy’, atmosfery głębi i tajemnicy. Jest nieco lepiej niż w dziejącym się w 100% na powierzchni lądu ‚Wirze’, ale wciąż najciekawszą powieścią z trylogii pozostaje tom pierwszy. Środkowy ‚Wir’ to według mnie to najsłabsza część, na drugim miejscu stawiam szalonego Behemotha. Znów mamy rozdźwięk między idea i świetnym pomysłem na książkę a średnim jej napisaniem. W następnych powieściach autora, Ślepowidzeniu i Echopraksji widać pod tym względem spory postęp, jest w następnych powieściach mniej chaosu, są za to bardziej przemyślane i poukładane.
Wymęczyła mnie ta trylogia strasznie, co widać także i z recenzji, przez która to zmęczenie przebija, zawiodła też moje nadzieje na solidne dzieło SF. Po niezłym pierwszym tomie, odważnym pomysłami i kreacją świata, ciężko mi było przedzierać się przez ‚Wir’, średni literacko, ale za to ciekawy w warstwie socjologicznej i prognostycznej dla rozwoju społeczeństwa w przyszłości. Podobnie ciężko było przedrzeć się przez tom trzeci. W ‚Behemocie’ tak jak w poprzednich tomach postaci są przeraźliwie, dwuwymiarowe, płaskie, zachowują się jak bohaterowie czarno-białego komiksu a nie powieści.
Dla porównania, a tez i pocieszenia i podbudowania wiary w jakość współczesnej fantastyki naukowej warto po Trylogii Ryfterów siegnąć po wspomnianego wyżej Johna Scalziego właśnie, po ‚Wojnę Starego Człowieka’ na początek, że już nie wspomnę o książkach Dana Simmonsa, by zobaczyć przy okazji można dobrze pod względem literackim napisać powieść z podwórka twardej fantastyki. Jak można stworzyć bohatera, by nie był tylko płaskim komiksowym zarysem, a czującym, pełnym emocji człowiekiem. Ale o tym już w następnych artykułach, w których przyjrzymy się właśnie zarówno ‚Wojnie Starego Człowieka’ Johna Scalziego jak i powieści ‚Hyperion’ Dana Simmonsa.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.