Czwarta powieść z cyklu Pieńś Lodu i Ognia, ukazała się na naszym rynku rok po światowej premierze, w 2006 roku, tak jak poprzednie tomy nakładem wydawnictwa Zysk. Książka niestety, mimo szumnych zapowiedzi od pierwszych stron przyprawiła mnie o załamanie i potworne deja-vu.
Mimo zadęcia i widniejącej na okładce zachęcie o ‚uczcie dla fanów fantasy’, jest niestety dokładnie odwrotnie… Nie jest to bowiem ani uczta, a i fani fantasy poczują się co najmniej dziwnie… Już po pierwszych akapitach żegnamy się z nadzieją na powieść fantasy, znów jest to powieść romansowo-łotrzykowska, stylizowana dość nieudolnie na książkę fantasy. Zaczynając pierwszy tom Uczty Dla Wron, czytając pierwsze strony książki… opis średniowiecznego miasta niczym z podręcznika do historii powszechnej, włącznie z oblaniem bohatera nocnikiem wylewanym z okna, zdałem sobie sprawy ze autor nie stworzył nawet trzymającego się kupy własnego uniwersum fantasy, a przebrał miejsce gdzie toczy sięakcja – Westeros głównie, w parę ‚fantasowych’ atrybutów zachodnio-europejskie średniowiecze, dodając trzy małe, świeżo wyklute smoki i tzw. Innych. Cała reszta to toczka w toczkę Europa sprzed kilkuset lat, włącznie z plądrującymi wszystko co się da wikingami i takimiż samymi, to jest senioralnymi – lennymi stosunkami społecznymi. Przez to że czytam ten cykl jednocześnie przypominając sobie i czytając ponownie Malazańską Księgę Poległych Stevena Eriksona, w zetknięciu z wielkością i skomplikowaniem tamtych powieści, uniwersum powieści Martina staje się przez to porównanie jeszcze bardziej skarlały i infantylny.
Powieść na początku ta przyprawiła mnie o dreszcze przerażenia a potem, po jej skończeniu – o smutną zadumę. Kilka tomów wcześniej porównałem ją do Koła Czasu. Teraz czuje że jednak obraziłem fanów Koła Czasu, które aż tak denerwujące i wtórne jednak nie jest. Czytelnik po przedarciu się przez dwa tomy Uczty dla Wron dostanie dokładnie to samo danie co w trzech poprzednich tomach. Toczka w toczkę. Te same dialogi i straszliwie mnie denerwujące swoim infantylizmem dyskusje kto ma prawo do władzy… te same co w poprzednich tomach dyskusje o giermkach, bastardach, pojedynkach. Tutaj do tego wszystkiego co już do bólu znamy, z uwagi na ślub młodego króla dostajemy dodatkowo, jakby tego było mało, badanie dziewictwa przez nadwornych maestrów oraz nadworne staruchy i pyszne dyskusje na ten temat ;-) Oczywiście nie przebija to dyżurnych dyskusji i dialogów o bastardach, które także, jak w poprzednich tomach zajmują znaczną część także i tych tomów… ;) Gulp….
Z uwagi na kilka szokujących historii, których nie spodziewałem się nawet po tak szorującej po dnie poziomem powieści, moja ocena tej sagi zmieniła się jeszcze na gorsze. Po pierwsze postać Zombie-Catelyn… Nie żartuje, naprawdę zombie, jak w horrorach z cyklu Zombie Apocalypse :-) Ja rozumiem duch, demon, strzyga nawet…. ale Zombie ? Zrozumiałem w tym momencie, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek litość nad czytelnikiem. Kupił biedak książkę, musi za to cierpieć ;) Catelyn Stark, zamordowana podczas weseliska w poprzedniej powieści cyklu, wraca w tomie czwartym, tyle że jako ZOMBIE. No ja nie mogę… Odmawiam. Jestem owszem fanem filmowych zombie, ale czuje ze autor bardzo mocno nadużył cierpliwości mojej i czytelników. Chyba ze celem była zabawa w pastisz i autoparodię, jeśli tak to się udało w zupełności. Catelyn Stark, matka Robba wraca na scenę z poderżniętym gardłem i znakami popsucia, powołana do egzystencji jako nadgniła Zombie. Żona Neda Starka, byłego królewskiego namiestnika łazi w tym stanie po świecie i z poderżniętym gardłem bełkocze coś o zemście i zdradzie… Przerażająca w zamyśle scena gdy Zombie-Catelyn mówi do Brienne by pomściła śmierć jej synów i zabiła Jaimiego Lannistera, trzymając się jednocześnie ręką za poderżnięte gardło, by nie seplenić skończyła się tak ze popłakałem się czytając te sceny ze śmiechu… Chyba jednak nie o to chodziło by tymi absurdalnymi pomysłami prowokować wybuchy szaleńczego śmiechu czytelników :/
Z tego wszystkiego, ku mojemu zaskoczeniu, z powodu całkowitej nieobecnosci Tyriona, świeci najmocniej gwiazda królowej regentki, Cersei Lannister, walczącej z młoda krolową i jej rodem, w szekspirowskim i freudowskim archytypicznym pojedynku młodości i starości, starciu archetypów czarownicy i jędzy. Tyle że tutaj wszystko to jest także popsute przez mocno naciągany koniec – nie bardzo mogę uwierzyć w aresztowanie królowej regentki przez kilku fanatycznych kapłanów… Tak nie działa władza a szczególnie jej siłowe części… Królową Regentkę zamyka w celi kilku kapłanów a wszystko dalej działa jak gdyby nigdy nic? Nikt nawet powieką nie mruga? Litości… Jednym z broniących się i jaśniejszych wątków powieści jest wyprawa Samwella zwanego Samem Zabójcą, tyle, że tez jest ona potraktowana przez autora skrótowo i po macoszemu. Jest to wg mnie potencjalnie najciekawsza cześć tej powieści.
Cuz, najsłabszy tom jak do tej pory? Niestety, prawdopodobnie tak jest. Powieść jest tak słaba, że zaopatrzona została w tzw. słowo na koniec samego autora, który tłumaczy w nim i broni tą książkę przed falą krytyki. Dla mnie doświadczenie delikatnie mówiąc mieszane, dobrze czytało mi się fragmenty poświęcone walce i intrygom dworskim starej i młodej królowej, piszę o nich dwóch bo młody król w tym czasie bawi się zabawkami, ale wszystko to rozłożyło wejście na scenę Zombie-Catelyn. Tak to ja się tak nie bawię, zombie wolę zostawić filmowi i dedykowanym im horrorom ;-)
ocena: połączenie cyrku monty pythona ze średniowiecznym romansem ;-)
Następne dwa tomy cyklu wydane jako Taniec Ze Smokami czekają już wesoło prężąc się na moich półkach, obiecując równe szaleństwa intelektualno-literackie co tomy poprzednie. W obliczu tego, że wciąz nie ma na rynku Wichrów Zimy, wrócę w takim razie do świata Malazu a może i do Czarnej Kompanii Glena Cooka A po nich zabiorę się za tom piąty sagi ‚Taniec ze Smokami’.
Akira/PLS
Uwielbiam jak w swoich recenzjach znęcasz się nad tą serią..