Druga cześc Sagi Lodu i Ognia, wydane w 1998 roku Starcie Królów niestety mojej opinii, wcześniej już zdruzgotanej po tomie pierwszym, na co miałem duża nadzieję, niestety nie poprawiło. Czytałem polskie wydanie w tłumaczeniu Michała Jakuszewskiego i do niego będę się odnosił…
W pierwszym tomie w wyniku knowań i spisku Lannisterów otruty zostaje królewski namiestnik a następnie zabity sam król Robert. A następnie jego nowy namiestnik Ed Stark, poprzednio władca Winterfell… Do korony zgłasza się cały oddział pretendentów, m in. Lannisterowie, dwóch pozostałych braci Króla Roberta Robb Stark ogłasza się zaś także królem (a co!) tyle że skromnie tylko Północy i obwołuje tam niezależne od południa królestwo… Jednocześnie daleko na wschodzie pochodząca z rodu poprzedniego władcy Deaneryss planuje wrócić z wygnania i także objąć koronę królestwa. W tomie drugim dostajemy bliższe już rozwinięcie tego całego feudalnego rozbicia, bałaganu i miszmaszu, zakończone gigantyczną bitwą pod King’s Landing zwanej w polskim wydaniu Królewską Przystanią…
Niestety… tak jak i pierwszy tom czytałem Starcie Królów z rosnącym w trakcie przedzierania się przez książkę rosnącego niesmaku. Zniesmaczenie niestety był dominującym odczuciem po przeczytaniu także tomu pierwszego, ale miałem nadzieje że to się zmieni w dalszej części sagi. Nie znoszę powieści fantasy, wywodzącej się wszak w prostej linii z dorosłej baśni i mitu, w których nie ma kompletnie żadnego zjadliwego bohatera. Powieści zaludnionych wyłącznie przez żałosne kreatury, ewentualnie jeszcze dziecinne i naiwne kreatury, żałosne kreatury i patetyczne kreatury. Najgorzej chyba wypada tu kandydat na króla, Lord Stannis Baratheon. Tak jak w pierwszym tomie, tak i tu Kompletnie odrzucające są dwie główne bohaterki, zarówno Lady Catelyn i Cerseii, regentka i matka kazirodczego synka, obie równie antypatyczne… Nie przekonały mnie także, podobnie jak w tomie pierwszym przygody dziecięcych bohaterów, a ich dialogi powodowały u mnie czytelnicze męczarnie. Potencjalnie najciekawszy wątek Jona i rozpoznawczo-ratunkowej wyprawy Straży za mur zionął nudą. Wszystko to jest mało fantasowe a za to średniowieczne aż do bólu, bo i jak ma zresztą być inaczej, jeśli sam autor przyznaje że inspiracja dla niego przy pisaniu kolejnych powieści cyklu były średniowieczne kroniki i historie ówczesnych lennych wojen.
Ponownie, gdyby nie nowy królewski namiestnik czyli lubiany przeze mnie także w tomie pierwszym cyklu Tyrion Lannister, jego rozsądne starania ogarnięcia sytuacji a także doskonałe, celne kwestie i pozbierane dialogi, całość lektury byłaby dla mnie tylko straconymi kilkoma dniami, a tak te partie ratują ją na tyle by nie uważać Starcia Krolów za kompletną stratę czasu. Pozostałe postaci w mojej ocenie wypadają tragicznie. Papierowe, nadęte, płaskie, patetyczne, żałosne osoby… Powieść nabiera nieco rumieńców na samym końcu, przy i po gigantycznej bitwie pod King’s Landing, smoczym ogniu i doskonałym pomyśle Tyriona z gigantycznym łańcuchem zamykającym okręty Stannisa, za późno jednak by uratować wrażenie całości tomu. Ciekawym wątkiem jest za to opętana kapłanka ‚światla’ pomagająca Stannisowi likwidować konkurentów do tronu…
Ok, mamy tu klasyczne średniowieczne rozbicie dzielnicowe, feudalne wojenki i feudalne stosunki lenne, możnych kupowanych za złoto, zdrady, skrytobójstwa, małżeństwa dyplomatyczne wielkich i pomniejszych rodów. I ok, ale dalej nie widzę tu nijak fantasy. Przyklejony i pasujący do stylu całości niczym kwiatek do kożucha i piwo do tortu wątek trzech smoków czy magii barbarzyńców za Murem nic tu nie zmienia.
Nie mogę zrozumieć czemu powieść historyczna powiedzmy podszywa się pod powieść fantasy i jako taka jest promowana? Nie wypełnia ona nijak ram i założeń tego gatunku, racząc za to nieszczęsną ofiarę tj. czytelnika turniejami rycerskimi, lennikami, przydługimi rozważaniami o kolejności dziedziczenia i bezczelności ‚bastardów’ :-) Kanonu fantasy nijak to nie spełnia. Co gorsze, nie ma w tej prozie piękna, poezji i tajemnicy jak u Roberta Howarda, nie ma w niej także smutku i nostalgii jaka bije choćby z kart powieści Karla E. Wagnera, rozmachu Stevena Eriksona czy łotrzykowskiej wojennej opowieści okraszonej magią jak u Glena Cooka. Jest za to odpychająca feeria zdrad, turniejów i dyskusji o herbach i dziedziczeniu. W mojej opinii Starcie Królów czytać się daje w absolutnej ostateczności, gdy jesteśmy uzależnionym od czytania molem książkowym i z braku nowych pozycji ew oczekiwania na ich dostarczenie naprawdę nic innego nam już nie pozostało.
Ostatnich kilka dekad przyniosły kilka naprawdę wielkich cykli fantasy, choćby Malazański Cykl Stevena Eriksona, udane powieści Brandona Sandersona, czy świetne fantasy Mieville’a, dwa genialne cykle Glena Cooka – Imperium Grozy i Czarną Kompanię by wymienić tylko te najpopularniejsze… Jako czytelnik Howarda, miłośnik opowiadań fantasy Fritza Leibera, powieści Glena Cooka i klasycznych dzieł Karla E. Wagnera nijak Pieśni Lodu i Ognia ‚nie kupuję’ a co gorsza nie rozumiem ich popularności. Przy wszystkich tych medialnych ochach i achach cykl ten nie jest lepiej napisany od ‚Koła Czasu’ Roberta Jordana, a mam wrażenie że nawet gorzej, w co ciężko pewnie nawet twardzielom którzy potrafili przez całe Koło Czasu się przedrzeć, uwierzyć…
ocena: a niech tam, daje 4/10
Akira/PLS.
os. korekta…. korekta? ok, już robię ;)
„Nie znoszę powieści fantasy, wywodzącej się wszak w prostej linii z dorosłej baśni i mitu, w których nie ma kompletnie żadnego zjadliwego bohatera, ”
Bardzo dobre uzasadnienie subiektywnego odczucia. :)
„Briana Sandersona”
Brandona.
„a mam wrażenie że nawet gorzej, w co ciężko pewnie twardzielom którzy potrafili przez całe Koło Czasu się przedrzeć uwierzyć”
Dziękuję za nazwanie mnie twardzielem. :) Jestem w połowie przedostatniego tomu KCz. Trzy ostatnie napisał wspomniany Sanderson, co wyszło cyklowi na zdrowie… ale po tym, co przez tomów siedem i lat naście wyprawiał z nim Jordan, nie da się przywrócić pacjenta do pełni zdrowia.