Upał za oknem aż się leje, stwierdziłem że czas odpocząć od twardej fantastyki naukowej i przenieść się w egzotyczne światy powieści przygodowej jak i jeszcze gorętsze światy fantasy, pełne smoków i gorąca. Hmm, z tym smokami i gorącem to bym nie przesadzał, akurat powieść Martina toczy się na śnieżnej północy a i smoków ci tu, przynajmniej w pierwszym tomie Pieśni Ognia i Lodu, jak na lekarstwo. Gra o tron jest, porównując choćby do Andre Norton, Karla E. Wagnera, Raymonda Feista, Glwna Cooka już nie mówiąc Robercie Howardzie, powieścią stosunkowo nową – premierę miała latem 1996 roku. Rok po światowej premierze autor dostał Nagrodę Locus 1997, Gra o Tron została też nominowana do Nebula Award i World Fantasy Award. Pierwsze polskie wydanie ukazało się dwa lata po premierze, w 1998 roku nakładem Wydawnictwa Zysk.
Pieśń lodu i Ognia to jedna z moich najdłużej trwających książkowych ominięć i zaniedbań. I nie to żebym uważał ten cykl za arcydzieło, wręcz odwrotnie, uważam że jest to tasiemcowe czytadło pasujące bardziej na półce do Koła Czasu Jordana niż arcydzieł gatunku. Prywatnie wyklułem i wysnułem sobie teorię, że gigantyczny sukces Gry o Tron po przekuciu jej w serial wziął się własnie z gigantycznej naiwności i łzawości pomieszanej z odrażającym okrucieństwem i podłością jakiej pełni są bohaterowie powieści autora. Po przeczytaniu lata temu tomu pierwszego Sagi odłożyłem ją na półkę z mieszanymi odczuciami, dalsze tomy zawsze w nawale innych lektur spadały na dalsze miejsca. Zawsze na wierzchu kupki z książkami pojawiało się coś czego przeczytanie było ważniejsze, bardziej kuszące, po co sięgałem z większą niecierpliwością. W efekcie tomy Pieśni Lodu i Ognia się pojawiały, a ja wciąż buszowałem w innych rejonach gatunkowych, a jeśli nawet wgryzałem się w rejony bliskich fantasy, to znów były to powieści innych autorów. Tak przeoczyłem nawet serial, którego oglądać bez poznania książek nie chciałem. W końcu powiedziałem sobie dość i wrzuciłem powieści R.R. Martina na konkretnie już piętrzący się stos książek-zaległości do nadrobienia w letnie miesiące. Po przedarciu się przez ‚Imperium Grozy’ Glena Cooka, którego zbiorcze wznowienie ma u mnie podobny status zaległości do poznania w wakacje, zasiadłem do Georga Martina i początkowego tomu Pieśni Lodu i Ognia czyli tytułowej ‚Gry o Tron’ właśnie.
Świat Gry o Tron to coś na kształt średniowiecznej Europy plus Azji, jako że barbarzyńcy i jeźdzcy koni żyją nie na południu jak u wielu autorów fantasy a w przypominającym epokę Dżyngis Hana średniowiecznym Wschodzie. Na mapie znajdziemy dwa obco brzmiące Kontynenty Westeros i Essos, ale ta wizja obcego świata kończy się na nazwach. To jest leciutko ukryte europejskie, angielskie i francuskie średniowiecze, aż do bólu… zwyczaje, mowa, tytuły, uczty i turnieje. Świat Gry o tron to średniowieczna Europa ze śladowa domieszką komponenty fantasy i z tego braku oryginalności bierze się w efekcie moje główne odczucie niedosytu. Baśniowości i fantasy chciało by się tu jednak więcej. Tymczasem mamy romanse, politykę, intrygi, lordów i wojny rodów, mamy tego po same dziurki w nosie. Przyznam że w efekcie nie do końca rozumiem skąd zaszeregowanie książki do fantasy. Moje wrażenie po przeczytaniu całości tomu to średniowieczna powieść historyczna, komponenta fantasy występuje tu niestety śladowo. Tymczasem kraina w której dzieje się Gra o Tron jest już jedną nogą sama w epoce post-fantasy. Smoki od setek lat nie istnieją, zostały po nich tylko gigantyczne, zakurzone, złożone w podziemiach zamków czaszki. Inne potwory tez zdążyły przejść do ludowych legend, o Starych Bogach także mało kto już pamięta a tylko nieliczni wychowani w tradycji modlą się i medytują przy Czardrzewach.
Autor w wywiadach prasowych przyznaje się do inspiracji średniowiecznymi kronikami, romansami i wydarzeniami i niestety wylewa się to z kartek powieści, pardon my french – aż do porzygania. Pretensjonalność i naiwność bohaterów a jeszcze bardziej bohaterek także. Antypatyczność rozważań trzęsącej się aż o myślenia o przyszłych zaszczytach Catleyn o tym jej córka Sansą być może zostanie przyszłą królową wywołała we mnie mdłości. Ned vel Eddard Stark dostaje klasyczną niczym z ‚Ojca Chrzestnego’ Marina Scorsese propozycję nie do odrzucenia, objęcia pozycji namiestnika w zastępstwie namiestnika poprzedniego, wykończonego właśnie trucizną przez ród Lannisterów. A właściwie propozycja byłaby do nawet odrzucenia gdyby nie szał w oczach jego małżonki, która widzi już swoje dzieci obsypane zaszczytami i władzą, siedzące na królewskich tronach. Równolegle z wątkiem dziejącym się w świecie nazwijmy to Zachodu, dzieje się drugi, ciekawszy wg mnie wątek, w którym córka byłego władcy krainy Zachodu Deanerys wychodzi z przyczyn politycznych za miejscowego władcę Khana Drogo. To polityczne na początku małżeństwo aranżuje jej brat, marzący o powrocie dzięki wojskom Khana Drogo na zachód i objęcia tronu.
Następny problem powieści to bohaterowi i postaci w niej występujące. Od razu dodając – nie tylko Lannisterowie jak Jaime Lannister czy królowa Cersei, ale też król Robert, Theon, rycerze, dworzacy, doradcy ale także żona Starka Catelyn i cała reszta tej menażerii, wszyscy oni są potwornie antypatyczni zaś ich zachowanie i wygłaszane kwestie potrafią wywołać i niestety często wywołują podczas czytania poczucie zażenowania. Jedynie karzeł Tyrion Lannister potrafił wywołać we mnie jakieś żywsze pozytywne reakcje. Jest to postać z krwi i kości, na dodatek bohater gadający z sensem a przy tym jeszcze nie świętoszek.. Trzydziestodwuletni raptem Eddard Stark nie wiadomo czemu nazywany zamiennie Nedem, ojciec, pan na Winterfell to dla odmiany pełna patosu zasuszona, wyzuta z emocji komiksowa mumia. Jeszcze gorzej wygląda jego wiecznie zmartwiona żona Catelyn, wiecznie także obrażona na męża i jego syna z inna kobieta -Jona. Oczywiście komiksowo źli, aż do pastiszu są też Lannisterowie. To jeszcze jednak nic. Trzy letni bohater (sic!) Rickon, rozbrykane Arya i pełna zadęcia Sansa to już w ogóle było coś ponad poziom wytrzymania. A to jeszcze nie koniec – sam król Robert Baratheon w momencie gdy go poznajemy nie ma w sobie już nic z dawnego wojownika. Aktualnie to brzuchaty wieprz, pijak i moczymorda, udający ze wszelkich sił że nie dostrzega zbrodni popełnianych przez swoje otoczenie. Ciężko mi było podczas czytania znieść tę surrealistyczną paradę bohaterów z których każdy z małymi wyjątkami wywołuje niesmak i obrzydzenie.
No i jeszcze Jon, zwany przez Catelyn, pieszczotliwie ‚bękartem’ ;-) O tak, szczególne ‚rozczulenie’ wywołała we mnie postać Catelyn i jej stosunek do syna Starka, pieszczotliwie nazywanego przez nią ‚bastardem’ ;-) Kwestie Catelyn pełne są przemów pełnych miłości i oddania ;) Cyt. On nie może tu zostać, odeślij go, to twój syn a nie mój” Moja ‚sympatia’ do Catelyn nietrudno jeszcze rośnie gdy ta wyznaje Jonowi, że to on powinien być teraz na miejscu jej syna, Brana, który leży umierający w łożu. Przesympatyczne. I to mają być Ci pozytywni bohaterowie? Jak tak, to niech sczezną wykończeni przez Lannisterów, bo ani trochę lepsi od nich nie są…
Podobał mi się za to spokojny poukładany język jakim napisana jest powieść. Pasujący jak ulał do tomiszcz po 800 stron i wielotomowej sagi. Powieść nabiera rumieńców po przybyciu Catelyn do King’s Landing i odkryciu przez Namiestnika jaką księgę czytał jako ostatnią poprzedni, otruty Namiestnik. Z przyjemnością natomiast czta się od uwięzienia Tyriona przez Catelyn i jego ucieczki z położonego wysoko w górach zamku. Akcja nabiera rumieńców i powieść przestaje tylko denerwować a zaczyna też ciekawić. Zupełnie odrzuciły mnie za to od powieści długie rozważania i dyskusje kto z bohaterów jest większym rycerzem bez skazy i turnieje rycerskie gdzie uczestnicy powiewają szarfami swoich dam. Pasuje to wszystko do fantasy jak pieść do nosa. Cały ten romantyczny, łzawy sztafaż z epoki późnego średniowiecza spowodował że przy czytaniu Gry o Tron mnie aż skręcało. Przeniesienie żywcem zwyczajów, romantycznej łzawości kultury minstreli i turniejów rycerskich do powieści fantasy gdzie realia gatunkowe są jednak zupełnie inne i tylko w części inspirowane europejskim średniowieczem uważam za bardzo nietrafione. Podobnie włączenie do powieści dziecięcych bohaterów – czytanie kwestii wygłaszanych przez Joffreya, Sansę i resztę jej rodzeństwa było dla mnie prawdziwą torturą.
Udało mi się jakoś dotrwać do końca powieści i zamknąć ją z westchnieniem ulgi, alemimo wszystko też i ciekawością oraz postanowieniem zabrania się za tomy następne. Jak na razie, po tomie pierwszym, z ręką na sercu, wciąż nie rozumiem na czym polega fenomen popularności ‚Gry o Tron’. Moje odczucia po tomie pierwszym to ciągnąca się niczym flaki z olejem powolnie przegadana powieść, nasuwająca mi na myśl jeśli miałbym ją do czegoś porównać chyba tylko ‚Koło Czasu’ Roberta Jordana, popularne w światku fantasy w latach dziewięćdziesiątych. Z braku laku i lepszych propozycji można przeczytać, ale bez nastawiania się na arcydzieło.
Dobra recenzja, fajnie, że nie podchodzisz do tej książki na kolanach. Nie czytałem (bo kiedyś chciałem poczekać, aż GRRM skończy cykl, a teraz w sumie już wyrosłem z cykli fantasy), ale koleżanka, która nie ma nic przeciwko fantastyce, ale która zna się trochę na dobrej literaturze, dziwiła się kiedyś, skąd ten cały zachwyt wokół „Gry o tron”. Obawiam się, że to jest po prostu słabe stylistycznie.
Jeżeli chodzi o „słabość stylistyczną” to polskie tłumaczenie pierwszego tomu jest delikatnie mówiąc… bardzo kiepskie…
Ciekawe spojrzenie, bo krytyczne. Zgadzam się z większością uwag, zastanawia mnie tylko, dlaczego dla recenzenta żądza władzy Catelyn oraz jej żal do męża za zdradę przekierowany na bezbronnego Jona, naiwny idealizm Nedda i jego bezradność w obliczu poniżania przez żonę nieślubnego syna, czy inne przywary w rodzinie Starków są czym dyskredytującym dla autora książki? Nie rozumiem też zarzutu, że świecie fantasy jest za mało fantasy. Nie ma jednego przedstawienia świata fantastyce i w związku z tym autor ma pełną dowolność od uniwersum, w którym nawet kupa bohatera jest magiczna, jeździ na jednorożcach, a drzwi nie otwiera się inaczej niż różdzką, do takiego, w którym magia i niezwykłe stworzenia występują daleko w tle, jak w GoT czaszki smoków, czy biali wędrowcy.
[Akira: no, własnie, żal mam za to przekierowywanie nienawiści na niewinne dziecko Jona. Niskie to i podłe, nijak nie pasujące do „pozytywnych” postaci. Podobnie jak Catelyn tłumaczyć można też i Lannisterów. Całość powieści sprawia wrażenie teatru postaci bardzo złych, złych i trochę mniej złych]
Dla mnie takie przestawienie jest bardzo ludzkie. Catelyn żyła w realiach, w których kobieta zamężna była w 100% zależna od męża. Nie było tu miejsca na bunt. Królowa nienawidziła Roberta, ale pokornie godziła się na jego zdrady i poniżanie rodu Lanisterów. Słodką zemstę z bratem i pałacowe intrygi uskuteczniała po kryjomu. Catelyn miała pełne prawo do żalu i złości, których nie mogła wylać na sprawcę zdrady. Za to miała pod ręką bezbronnego benkarta, na którym mogła się bezkarnie wyżywać. Masa ludzi szuka sobie przecież kozłów ofiarnych w domu, szkole, pracy czy sąsiedztwie. Jak dla mnie gorzej w tej sytuacji zachował się Nedd, który mógł bronić syna, bo miał taką władzę, ale nie robił tego z poczucia winy za zdradę. Czyli oddał syna w ofierze przebłagalnej dla Catelyn, by mogła go pokąsać i się uspokoić. Trzeba przyznać jednak, że nie zrobił za to tego, co pewnie większość ojców w tych czasach robiła z bękartami, czyli nie wykopał go z domu. Nikt by mu za takie postępowanie złego słowa nie powiedział. To nie były czasy humanitaryzmu XXI wieku. Prawa obywatela na kolejnych szczeblach feudalnej drabiny społecznej spadały w tempie logarymicznym. Człowiek z samych nizin społecznych, czyli tam gdzie często lądowali bękarci, miał mniej praw niż koń rycerza.
GoT nie uważam za starcie czerni z bielą, dobra ze złem, tylko za konflikt rodów i ludzi, z których każdy miał szlachetne i podłe strony. Nie cierpię książek czy filmów, w których główny bohater jest przedstawiany jako ideał lub osoba wspaniała, z co najwyżej drobnymi mankamentami, za to jego oponenci to wcielone, bezrefleksyjne zło. Ciekawiej jest gdy obie strony mają w jakimś stopniu rację i to taką, z którą da się zidentyfikować.